Lifestyle

Pomóżcie mi wybrać dekorację!

Co za tydzień! Luty dobiega końcowi, a ja nadal jestem niezdecydowana, co zrobić ze ścianą w przedpokoju!

Z pozytywów, przemalowałam w końcu kaloryfer i zaczęłam produkcję lampy. Mogę Wam jednak zdradzić, że szukanie czarnej farby do kaloryferów to jak szukanie igły w stogu siana. Ileż to ja sklepów odwiedziłam! Patrzyli na mnie, jakbym miała dwie głowy – któż chciałby przecież czarny grzejnik!?! Kaloryfer ma być biały i basta! Oj, jakże niewinni są Panowie w sklepach budowlanych... Ostatecznie znalazłam farbę do wysokich temperatur. Pan w sklepie zarzekał się, że do grzejników będzie, jak znalazł. Nie miałam wyjścia – musiałam mu zawierzyć.

malowaniekaloryferow14.jpg
malowaniekaloryferow141.jpg

 

Z minusów – farba cuchnie. Z plusów, naprawdę świetnie kryje. Od wczoraj biały, wielki grzejący prostokąt jest prawie niewidoczny. A ja trochę lepiej śpię w nocy... jeszcze trochę i najbrzydszy zakamarek naszego domu – żaba-  przemieni się w pięknego księcia! Będę jednak potrzebowała Waszej pomocy. Ja nadal nie mogę zadecydować, co zrobić z tą ścianą! Zaczęłam robić galerię, ale w głowie siedzi jeszcze kilka innych pomysłów... Chcecie wziąć udział w moim dekoracyjnym porocesie? Która z poniższych opcji przemawia do Was najbardziej? Dla przypomnienia tak jest teraz:

Wersja 1

Wersja 1

A tak mogłoby być:

Wersja 2

Wersja 2

Wersja 3

Wersja 3

Wersja 4

Wersja 4

 

Tak się tym wszystkim przejęłam, że dla zrelakowania upiekłam ciasteczka w weekend. Odkryłam, że pieczenie to po sprzątaniu druga czynność, która ma na mnie relaksujące działanie. Joga i ćwiczenia oddychowe mogą się schować do kąta! Ja jestem spokojniejsza, a mąż szczęśliwszy, bo uwielbia wszelakie słodkości. Mam tylko nadzieję, że nigdy naprawdę nie będę zestresowana... bo moje pieczenie równałoby się grubiutkiemu mężowi ;)  

cupcakesfebruary147.jpg

Składniki:

-175 g miękkiej margaryny do pieczenia

-175 g cukru

-175 g samo-rosnącej mąki

-1 łyżeczka esencji waniliowej

-4 jajka, lekko ubite

cupcakesfebruary142.jpg


1. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni

2. Ubijamy cukier z masłem

3. Do mikstury dodajemy esencję waniliową

4. Stopniowo dodajemy ubite jajka. To ważne, aby po każdej ilości dodanych jajek dobrze ubić miksturę.

5. Dodajemy przesianą mąkę i jeszcze chwilę delikatnie mieszamy całość.

6. Miksturę dzielimy na 9 papierowych foremek do pieczenia i pieczemy w piekarniku 20 minut.

Ja moje babeczki ozdobiłam kolorowym lukrem. Mój sekret? Kupuję gotowy, biały lukier w sklepie (w Tesco) i w zależności od potrzeb zmieniam jego kolor za pomocą barwników żywieniowych (też z Tesco). 

cupcakesfebruary144.jpg
cupcakesfebruary14.jpg
cupcakesfebruary148.jpg

Kiedy jesteś pośród wron, nie krakaj jak one - uciekaj!

Wampir energetyczny… każdy ma jakiegoś w swoim otoczeniu. Narzeka, że mu źle, kracze, że coś się stanie, złorzeczy, przeklina, albo nigdy mu się nic nie chce. Staram się trzymać jak najdalej od takich ludzi. Wierzę, że powiedzenie ‘z jakim przestajesz, takim się stajesz’ jest prawdziwe. Wiem, co mówię, bo niestety wypróbowałam to nie jeden raz na sobie.

Jestem, staram się być, bardzo pozytywną osobą. Nie lubię być w złym nastroju i rzadko taki miewam. Wszelkie przeciwności losu biorę na klatę. Gdy jest naprawdę źle, spędzę kilka dni zamknięta w sobie, ale w końcu i tak zadecyduję, że załamywanie rąk nie ma sensu. Że trzeba się podnieść, otrzepać i iść dalej. Jak do tej pory moja metoda spisuje się na medal, a im więcej wiosen mija, tym większe mam w tym doświadczenie.

movienight143.jpg

Kłamstwo wielokrotnie powtarzanie staje się po jakimś czasie prawdą. Jestem w tym mistrzem!

Przestałam wmawiać sobie, że nie mogę czegoś zrobić. Zamiast mówię, że to zrobię. I wiecie co? Nawet, jeśli mi się nie uda, jestem z siebie dumna, bo się nie poddałam i spróbowałam. Najgorsze, co mogłabym zrobić, to złorzeczyć samej sobie, że nie dałam rady, że jestem beznadziejna, że nigdy nic nie mogę skończyć... Robiłam tak latami, aż w końcu zrozumiałam, że to nie ma sensu i że robię się toksyczna. Depresyjne myśli tworzą negatywnie nastawionych ludzi. Ile razy Wy biadoliście sobie samym, że nigdy nie możecie nic zrobić do końca? Bo wiecie... to najłatwiejsza droga do stania się wampirem energetycznym.

Znacie bajkę o Raszpunce? Jak każda bajka, ta także ma ukryte przesłanie.

Raszpunka jest uwięziona w wysokiej wieży przez starą wiedźmę, która ciągle robi jej pranie mózgu. Dziewczyna wierzy przez to, że jest brzydulą... do momentu, kiedy przystojny książę trafia pod wieżę i oczarowany jej wdziękiem prawi jej komplementy. Okazuje się, że Raszpunka była więźniem samej siebie. Tak bardzo uwierzyła w swoją brzydotę, że nie próbowała uciekać lub przeciwstawiać się wiedźmie. Morał? Każdy z nas nosi w sobie taką wiedźmę starającą się zrobić nam sieczkę z mózgu i trzymającą nas na uwięzi. Jak się zorientować, że starucha zatruwa nam życie? Ile z poniższych punktów jest częścią Waszego codziennego życia?

-zazdrość

-negatywne myśli o nas samych

-poczucie winy

-ciągłe krytykowanie innych

-porównywanie się do innych

-słabe zdrowie

Jeden? Dwa? Wszystkie?

movienight141.jpg

Zanim napiszecie, że słabe zdrowie nie powinno być na tej liście, muszę Wam powiedzieć, że i owszem – powinno. Mam znajomą Irlandkę. Irlandczycy są znani z tego, że już przy powitaniu mówią „Jak się masz? Ja dobrze, a Ty?’. Nie ona. Ona codziennie „Jak się masz? Ale dziś jestem zmęczona/Ale się dziś źle czuję/ Ale źle spałam w nocy”. Wmawia sobie choroby i złe samopoczucie do tego stopnia, że naprawdę zaczyna się źle czuć. Rzadko się śmieje, ciągle chodzi przeziębiona. Worek smutków i rozpaczy. Niejednokrotnie starałam się poprawić jej humor, ale ostatecznie zrozumiałam, że to i tak nie ma sensu. Dopóki sama nie będzie chciała zmiany, nikt i nic jej nie zmieni. Wampir energetyczny.

Do czego zmierzam tym postem? Chcę się z Wami podzielić moją mądrością, na którą wpadłam potykając się o kamień ;)

Jeśli chcecie stać się szczęśliwsi, zmieńcie swoje otoczenie i pozbądźcie się wampirów. Pamiętajcie jednak, że Ci mogą znajdować się wszędzie... pośród przyjaciół, kolegów w pracy, w telewizji, radiu, na blogach... Nie oszukujmy się. Wszystko, co nas otacza ma na nas ogromny wpływ. Złe wiadomości, bloger, który ciągle wszystko krytykuje, kłócący się politycy... Mieszkanie z bałaganiarzem sprawi po jakimś czasie, że sami zaczniemy bałaganić. Przebywanie w otoczeniu leniwych ludzi, że też zrobimy się leniwi, itd.

movienight144.jpg


Wielu z nas obiecało sobie, że ten rok będzie lepszy od innych. Czas stać się szczęśliwszym!

Krok pierwszy – czas zadecydować, czego chcemy od życia, a potem wybrać środowisko, które nam będzie odpowiadało. Pamiętajcie, ludzie sukcesu przyjaźnią się z innymi ludźmi sukcesu, a ludzie szczęśliwi ze szczęśliwymi...

movienight145.jpg

Jestem inna niż wszyscy! Obchodzę Walentynki!

Obchodzimy Dzień Matki, Ojca, Babci, Dziadka, Dziecka, Nauczyciela, Górnika... dlaczego nie mielibyśmy obchodzić Dnia Zakochanych? Takie okazje mają przypomnieć nam, jak ważne są dla nas te osoby. Ze zdziwieniem słucham opinii moich znajomych, którzy twierdzą, że nie cierpią tego dnia, bo ta tradycja przyszła z zachodu, bo powinno okazywać się komuś, że się go kocha cały rok, nie tylko przez dobę... A Halloween to kto obchodzi? I też jest z zachodu. A w Dzień Matki też mówicie, że nie wręczacie mamie kwiatów, bo kochacie ją przez cały rok, nie tylko w ten jeden dzień? Mam wrażenie, że utarł się taki głupi zwyczaj, że boimy się przyznać, że lubimy Dzień Zakochanych..

 -Eeee, my nie obchodzimy Walentynek – słyszę to za każdym razem, gdy zapytam.

No nic, ja zawsze byłam inna. Walentynki lubię i obchodzę. Dla mnie to też jest jednak dzień, kiedy staram się wywołać uśmiech na twarzach znajomych. Kupuję róże, robię śmieszne kartki... Wszak dzisiaj każdy bez wyjątku powinien chodzić uśmiechnięty!

rubeewalentynki14.jpg


Nie wiem, jak Wy, ale mnie najbardziej rozśmieszają zdjęcia zwierząt w śmiesznych sytuacjach. Wpadłam więc na pomysł zrobienia moim dwóm pupilkom specjalnej sesji zdjęciowej na Walentynki. Zamówiłam śmieszne kapelusiki, kupiłam kilka kwiatów... Poniższe zdjęcia dedykuję zarówno Wam, jak i moim rodzicom, którzy uwielbiają swoje wnuki (tak Rubee i Holly są przez nich nazywane), a którzy regularnie czytają mojego bloga. To znaczy tato czyta, mama leży na sofie i słucha (zostanę zabita za zdradzenie rodzinnych sekretów! Ups!).

Miłych Walentynek moi drodzy! Kochajcie, uśmiechajcie się, bądźcie w świetnych nastrojach i nie zapominajcie zajrzeć jutro na bloga. Zdradzę, jak idą mi prace w przedpokoju!

hollywalentynki14.jpg
hollywalentynki141.jpg
rubeewalentynki141.jpg
rubeewalentynki141.jpg

Moja przygoda w Londynie, cz.2

Dzisiejszy post był gotowy na wczoraj, jednak nieprzewidziane wydarzenia sprawiły, że niestety nie mogłam go umieścić o czasie. Ci, którzy polubili mnie na Facebook wiedzą, że przez huragan, który nawiedził moją część Irlandii zostałam najpierw odcięta od mojego domu bez możliwości powrotu, a później, gdy udało mi się w końcu do niego trafić, zostaliśmy pozbawieni prądu. Najważniejsze jednak, że nikomu nic się nie stało, a post nie zając - nie ucieknie :) Resztę postów, które dla Was przygotowałam, zostanie po prostu przesunięta w czasie na jutro i sobotę (to nowość, bo rzadko piszę w soboty!) 

Mam ogromną słabosć do londyńskich drzwi. Zawsze pomalowane na różne kolory i zadbane... czego w nich nie lubić?

Mam ogromną słabosć do londyńskich drzwi. Zawsze pomalowane na różne kolory i zadbane... czego w nich nie lubić?


Niedawno mogliście przeczytać pierwszą część moich opowieści z Londynu. Nadeszła pora na część drugą, tym razem bardziej osobistą. 

Sam pobyt w tym mieście okazał się być dla mnie ogromnym wyzwaniem. Z lotniska bez problemu wsiadłam w pociąg do stolicy. Schody zaczęły się dopiero w momencie, gdy chciałam dostać się do hotelu, ponieważ linia metra, którym miałam dojechać pod same jego drzwi właśnie strajkowała. Miasto oszalało! Autobusy zapakowane pod sam dach, taksówki pozajmowane (wiem, bo pół godziny starałam się jedną złapać!), chaos i ogólne zamieszanie.

Co zrobiłam?

Udałam się do najbliższego McDonalds po chicken burgera. Wszak głodna nie będę chodzić po mieście i szukać hotelu!

Najedzona ze spokojem podeszłam do najbliższej mapy ulicznej (całe szczęście są na co drugiej krzyżówce), obadałam teren i stwierdziłam, że do hotelu wcale nie jest tak daleko! Ot, niecałe 20 minut spacerkiem.

Piękna fasada mojego hotelu - The Russell Hotel. 

Piękna fasada mojego hotelu - The Russell Hotel. 

Kolejne wyzwanie pojawiło się, gdy zachciało mi się jeść na mieście. Nie wiem, jak Wy, ale ja jeszcze nigdy nie jadłam sama w restauracji!

Zawsze jednak zadawałam sobie pytanie, czy byłabym tym onieśmielona. Postanowiłam przekonać się tego na własnej skórze. Mój wybór padł na Karpo. Przywitał mnie przemiły kelner i wcale nie wyglądał na zdziwionego, gdy poprosiłam o stolik dla jednej osoby. Zamówiłam lampkę wina – wszak nic tak nie rozładowuje napięcia, jak kilka kropel pysznego, białego wina. Do łososia w porach jak znalazł! Tak bardzo się po nim zrelaksowałam, że odważyłam się później nawet na latte i deser! Teraz mogę napisać dumnie wypinając pierś, że nie ma nic strasznego w pojawieniu się w restauracji w pojedynkę... zwłaszcza, jeśli ma się wi-fi w telefonie ;) 

Gotowa na podbój Londynu. Uwaga, nadchodzę! Ratujta się, kto może :)

Gotowa na podbój Londynu. Uwaga, nadchodzę! Ratujta się, kto może :)

Mój ostatni dzień w Londynie okraszony był dawką kultury. Udało mi się zwiedzić między innymi część British Museum i British Library. Zdradzę Wam, że bardzo lubię muzea, a British Museum było jednym z najokazalszych, jakie do tej pory widziałam. Jeśli będziecie kiedyś w stolicy koniecznie musicie je odwiedzić i przekonać się na własne oczy, jak pięknie jest w środku. Wstęp darmowy. Podejrzewam jednak, że potrzeba miesiąca, żeby wszystko w nim spokojnie zobaczyć! Kilka godzin to stanowczo za mało.

Oszałamiające serce British Museum

Oszałamiające serce British Museum

Do British Library wcale nie udałam się po to, żeby poczytać książki. Zaciekawiła mnie wystawa „Londyn w czasach wiktoriańskich”. Trochę mnie zawiodła, ponieważ wiele do oglądania nie było, a za 9 funtów naprawdę oczekiwałam więcej. Ale może po prostu poprzeczka się podniosła po muzeum? Niemniej jednak od zawsze fascynują mnie tamte czasy, ubrania i zwyczaje, dlatego przyjemnie spędziłam czas. Wystawę polecam tylko takim fanatykom, jak ja. Inni zanudzą się na śmierć ;)

I jeszcze na zakończenie mała ciekawostka o mnie - po obejrzeniu wystawy uważam, że nie ma seksowniejszego ubioru dla mężczyzny od tego 'ala Marc Darcy. Zgodzicie się ze mną?


Moja przygoda w Londynie cz.1

Deszcz, wiatr, strajki i pomieszane adresy nie przeszkodziły mi przeżyć kolejnej wspaniałej przygody w Londynie. Zaczyna się to robić moim zwyczajem, że w pierwszych miesiącach roku lecę za granicę w szalonym pędzie za wiedzą. Rok temu spotkanie z Abigail Ahern, w tym roku kurs u pionierki stylizacji wnętrz Melindy Ashton Turner. I choć przez chwilę myślałam, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, nie poddałam się i z uśmiechem na twarzy podjęłam wyzwania, które rzucał mi los. Wszak do optymistów świat należy!

Gdy bukowałam bilet na kurs, moją uwagę zwróciły dwa adresy, które na przemian pojawiały się w ich mailach do mnie, na stronie internetowej i na wydrukowanym bilecie potwierdzającym rezerwację. Który jest właściwy? Oczywiście ten podany na bilecie, prawda? No właśnie, ja również tak myślałam... Okazało się, że nic bardziej mylnego.

W drodze na kurs... pod złym adresem.

W drodze na kurs... pod złym adresem.

Gdy o ustalonej godzinie stawiłam się w recepcji King’s Place na York Way, recepcjonistka popatrzyła na mnie, jakbym była z kosmosu, a w mojej głowie zaczęły bić dzwoneczki alarmowe. Trzy razy sprawdzała bilet, powtarzając, że adres i data się zgadzają... ale u nich takiego kursu nie ma! Kilka telefonów później sprawa została wyjaśniona. Kurs jest, owszem, ale kilka stacji metra dalej, a ja już jestem spóźniona. Taxi!

Dotarłam spóźniona tylko 10 minut. Nie byłam jedyna. Kilka minut po mnie pojawiła się kolejna spóźnialska... Pół godziny później jeszcze jedna... I to tak naprawdę jest jedyna zła rzecz, jaką mogę powiedzieć o szkoleniu, ponieważ sam kurs był ‘mind blowing’. Ilość rzeczy, których się nauczyłam w ciągu tego jednego dnia o stylizacji wnętrz i martwej natury przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Owszem, niektóre tricki już znałam, ale wspaniale było poznać tajemnice osoby, która siedzi w biznesie już ponad 20 lat i która pracowała z największymi magazynami i sklepami w Anglii, Szwecji i Australii.

Dzień był podzielony na trzy części: teoria, lunch i w końcu praktyka ze specjalnie zatrudnionym do tego celu fotografem, w jednym z najsłynniejszych studiów fotograficznych Londynu - Holborn Studio. Do tej pory sądziłam, że mam jakieś pojęcie o fotografii... owszem, mam, ale spoglądam teraz wstecz na moje zdjęcia i widzę tyle małych, zupełnie niepotrzebnych błędów! Nowym okiem widzę też stylizacje, które do tej pory tworzyłam... ale to jest temat na oddzielny post.

Fotograf w akcji

Fotograf w akcji

Pod koniec dnia każdy z uczestników otrzymał torbę z małymi podarunkami od Melindy i jej asystentek. Taki mały gest, ale wywołał burzę ochów i achów.

Stylizacje sfotografowane na szkoleniu mamy otrzymać za kilka dni. Obiecuję się nimi pochwalić, na razie mogę Wam pokazać tylko zdjęcia z mojego aparatu.  Zdradzę, że każda stylizacja była przestawiana i poprawiana ze sto razy, aby uzyskać zamierzony, omówiony wcześniej z fotografem efekt. Photoshop? Jaki photoshop? Dobrze zrobione zdjęcie nie potrzebuje obróbek! 

 

Jeśli stwierdzicie kiedyś, że stylizacja wnętrz jest dla Was lub będziecie chcieli nauczyć się tego i owego o pracy w zawodzie i/lub fotografii, gorąco polecam Wam ten kurs, bo naprawdę warto. Ja naprawdę wyniosłam z niego wiele przydatnych rzeczy i pomimo zamieszania z adresem była to niezapomniana przygoda. Zainteresowanym podpowiem, że przyszłe kursy znajdziecie TUTAJ

 

Zapraszam jutro na drugą część moich przygód w Londynie... tym razem bardziej osobistych!