Deszcz, wiatr, strajki i pomieszane adresy nie przeszkodziły mi przeżyć kolejnej wspaniałej przygody w Londynie. Zaczyna się to robić moim zwyczajem, że w pierwszych miesiącach roku lecę za granicę w szalonym pędzie za wiedzą. Rok temu spotkanie z Abigail Ahern, w tym roku kurs u pionierki stylizacji wnętrz Melindy Ashton Turner. I choć przez chwilę myślałam, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, nie poddałam się i z uśmiechem na twarzy podjęłam wyzwania, które rzucał mi los. Wszak do optymistów świat należy!
Gdy bukowałam bilet na kurs, moją uwagę zwróciły dwa adresy, które na przemian pojawiały się w ich mailach do mnie, na stronie internetowej i na wydrukowanym bilecie potwierdzającym rezerwację. Który jest właściwy? Oczywiście ten podany na bilecie, prawda? No właśnie, ja również tak myślałam... Okazało się, że nic bardziej mylnego.
Gdy o ustalonej godzinie stawiłam się w recepcji King’s Place na York Way, recepcjonistka popatrzyła na mnie, jakbym była z kosmosu, a w mojej głowie zaczęły bić dzwoneczki alarmowe. Trzy razy sprawdzała bilet, powtarzając, że adres i data się zgadzają... ale u nich takiego kursu nie ma! Kilka telefonów później sprawa została wyjaśniona. Kurs jest, owszem, ale kilka stacji metra dalej, a ja już jestem spóźniona. Taxi!
Dotarłam spóźniona tylko 10 minut. Nie byłam jedyna. Kilka minut po mnie pojawiła się kolejna spóźnialska... Pół godziny później jeszcze jedna... I to tak naprawdę jest jedyna zła rzecz, jaką mogę powiedzieć o szkoleniu, ponieważ sam kurs był ‘mind blowing’. Ilość rzeczy, których się nauczyłam w ciągu tego jednego dnia o stylizacji wnętrz i martwej natury przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Owszem, niektóre tricki już znałam, ale wspaniale było poznać tajemnice osoby, która siedzi w biznesie już ponad 20 lat i która pracowała z największymi magazynami i sklepami w Anglii, Szwecji i Australii.
Dzień był podzielony na trzy części: teoria, lunch i w końcu praktyka ze specjalnie zatrudnionym do tego celu fotografem, w jednym z najsłynniejszych studiów fotograficznych Londynu - Holborn Studio. Do tej pory sądziłam, że mam jakieś pojęcie o fotografii... owszem, mam, ale spoglądam teraz wstecz na moje zdjęcia i widzę tyle małych, zupełnie niepotrzebnych błędów! Nowym okiem widzę też stylizacje, które do tej pory tworzyłam... ale to jest temat na oddzielny post.
Pod koniec dnia każdy z uczestników otrzymał torbę z małymi podarunkami od Melindy i jej asystentek. Taki mały gest, ale wywołał burzę ochów i achów.
Stylizacje sfotografowane na szkoleniu mamy otrzymać za kilka dni. Obiecuję się nimi pochwalić, na razie mogę Wam pokazać tylko zdjęcia z mojego aparatu. Zdradzę, że każda stylizacja była przestawiana i poprawiana ze sto razy, aby uzyskać zamierzony, omówiony wcześniej z fotografem efekt. Photoshop? Jaki photoshop? Dobrze zrobione zdjęcie nie potrzebuje obróbek!
Jeśli stwierdzicie kiedyś, że stylizacja wnętrz jest dla Was lub będziecie chcieli nauczyć się tego i owego o pracy w zawodzie i/lub fotografii, gorąco polecam Wam ten kurs, bo naprawdę warto. Ja naprawdę wyniosłam z niego wiele przydatnych rzeczy i pomimo zamieszania z adresem była to niezapomniana przygoda. Zainteresowanym podpowiem, że przyszłe kursy znajdziecie TUTAJ.
Zapraszam jutro na drugą część moich przygód w Londynie... tym razem bardziej osobistych!