Dzisiejszy post był gotowy na wczoraj, jednak nieprzewidziane wydarzenia sprawiły, że niestety nie mogłam go umieścić o czasie. Ci, którzy polubili mnie na Facebook wiedzą, że przez huragan, który nawiedził moją część Irlandii zostałam najpierw odcięta od mojego domu bez możliwości powrotu, a później, gdy udało mi się w końcu do niego trafić, zostaliśmy pozbawieni prądu. Najważniejsze jednak, że nikomu nic się nie stało, a post nie zając - nie ucieknie :) Resztę postów, które dla Was przygotowałam, zostanie po prostu przesunięta w czasie na jutro i sobotę (to nowość, bo rzadko piszę w soboty!)
Niedawno mogliście przeczytać pierwszą część moich opowieści z Londynu. Nadeszła pora na część drugą, tym razem bardziej osobistą.
Sam pobyt w tym mieście okazał się być dla mnie ogromnym wyzwaniem. Z lotniska bez problemu wsiadłam w pociąg do stolicy. Schody zaczęły się dopiero w momencie, gdy chciałam dostać się do hotelu, ponieważ linia metra, którym miałam dojechać pod same jego drzwi właśnie strajkowała. Miasto oszalało! Autobusy zapakowane pod sam dach, taksówki pozajmowane (wiem, bo pół godziny starałam się jedną złapać!), chaos i ogólne zamieszanie.
Co zrobiłam?
Udałam się do najbliższego McDonalds po chicken burgera. Wszak głodna nie będę chodzić po mieście i szukać hotelu!
Najedzona ze spokojem podeszłam do najbliższej mapy ulicznej (całe szczęście są na co drugiej krzyżówce), obadałam teren i stwierdziłam, że do hotelu wcale nie jest tak daleko! Ot, niecałe 20 minut spacerkiem.
Kolejne wyzwanie pojawiło się, gdy zachciało mi się jeść na mieście. Nie wiem, jak Wy, ale ja jeszcze nigdy nie jadłam sama w restauracji!
Zawsze jednak zadawałam sobie pytanie, czy byłabym tym onieśmielona. Postanowiłam przekonać się tego na własnej skórze. Mój wybór padł na Karpo. Przywitał mnie przemiły kelner i wcale nie wyglądał na zdziwionego, gdy poprosiłam o stolik dla jednej osoby. Zamówiłam lampkę wina – wszak nic tak nie rozładowuje napięcia, jak kilka kropel pysznego, białego wina. Do łososia w porach jak znalazł! Tak bardzo się po nim zrelaksowałam, że odważyłam się później nawet na latte i deser! Teraz mogę napisać dumnie wypinając pierś, że nie ma nic strasznego w pojawieniu się w restauracji w pojedynkę... zwłaszcza, jeśli ma się wi-fi w telefonie ;)
Mój ostatni dzień w Londynie okraszony był dawką kultury. Udało mi się zwiedzić między innymi część British Museum i British Library. Zdradzę Wam, że bardzo lubię muzea, a British Museum było jednym z najokazalszych, jakie do tej pory widziałam. Jeśli będziecie kiedyś w stolicy koniecznie musicie je odwiedzić i przekonać się na własne oczy, jak pięknie jest w środku. Wstęp darmowy. Podejrzewam jednak, że potrzeba miesiąca, żeby wszystko w nim spokojnie zobaczyć! Kilka godzin to stanowczo za mało.
Do British Library wcale nie udałam się po to, żeby poczytać książki. Zaciekawiła mnie wystawa „Londyn w czasach wiktoriańskich”. Trochę mnie zawiodła, ponieważ wiele do oglądania nie było, a za 9 funtów naprawdę oczekiwałam więcej. Ale może po prostu poprzeczka się podniosła po muzeum? Niemniej jednak od zawsze fascynują mnie tamte czasy, ubrania i zwyczaje, dlatego przyjemnie spędziłam czas. Wystawę polecam tylko takim fanatykom, jak ja. Inni zanudzą się na śmierć ;)
I jeszcze na zakończenie mała ciekawostka o mnie - po obejrzeniu wystawy uważam, że nie ma seksowniejszego ubioru dla mężczyzny od tego 'ala Marc Darcy. Zgodzicie się ze mną?