Moim zdaniem

Strach przed sukcesem? 10 kroków, jak tego uniknąć

Czy wiedzieliście, że więcej ludzi boi się sukcesu bardziej od porażki? Ale to nie wszystko – kobiety boją się bardziej od mężczyzn! Skąd o tym wiem? Bo kilka miesięcy temu wpisałam w wyszukiwarkę internetową ‘dlaczego boję się sukcesu’ i okazało się, że nie ja jedna. Wyszukiwarka otrzymała wcześniej to hasło aż 93 miliony razy! Uświadomiłam sobie pewnego pięknego, słonecznego dnia, że ja nie boję się upadku – dupę mam zahartowaną, a co ma być, to i tak będzie... Ja boję się właśnie sukcesu! Czasem, gdy zbliżam się do wytyczonego przeze mnie celu, ‘coś’ nawala... zaczynam tracić zainteresowanie, wynajduję milion powodów, dlaczego coś innego jest teraz ważniejsze od tego, co właśnie powinnam była robić, aż w końcu staję się zupełnie zniechęcona. Znacie to skądś? Macie czasem tak samo?

Motywujące cytaty

Uporu mi nie brakuje – wiedzą o tym wszyscy moi znajomi. Jestem ugodna, ale gdy na czymś naprawdę mi zależy, jestem gorsza od osła. Mam też silną wolę: kilka lat temu rzuciłam palenie bez żadnych plasterków, gum, e-papierosów, czy innych wynalazków. W tym roku postanowiłam zrzucić wagę i wrócić do rozmiaru 8, który miałam ostatnio... w liceum. Uparłam się i dałam radę. Czyli okazuje się, że jednak potrafię odnosić sukcesy. Dlaczego więc nie mogę ich odnieść w innych dziedzinach mojego życia? Wyciągając wnioski z tego, co udało mi się dokonać do tej pory wiem, że jest mi ciężko, ponieważ:

  • wymagam od siebie za dużo na raz. Podczas rzucania palenia, czy zrzucania wagi koncentrowałam się tylko na tym wyzwaniu. Nie narzucałam sobie kilku niemożliwych rzeczy na raz.
  • nie miałam ściśle określonego planu. Koncentrując się na diecie wiedziałam, że odniosę sukces, jeśli wrócę do wagi 60 kilogramów (lub niżej) i kiedy uda mi się ją utrzymać. W podświadomości od początku miałam zakodowany cel.
  • nie cieszyłam się z każdego małego zwycięstwa. Kolejny tydzień bez papierosa? Nagradzałam się czymś: czy to pysznym ciastkiem, czy nową bluzką. Cóż to było za wspaniałe uczucie wiedzieć, że tak dobrze mi idzie! Już nie mogłam się doczekać kolejnego tygodnia bez dymka.
  • nie powiedziałam wszystkim w moim otoczeniu, że chcę coś osiągnąć. Gdy byłam na diecie, wszyscy w moim otoczeniu wiedzieli o tym. Uniknęłam w ten sposób namawiania mnie na słodycze i zyskałam doping: kiedy miałam zły dzień, powtarzali mi, jak świetnie wyglądam i jak wspaniale daję sobie radę.
  • nie byłam wystarczająco uparta. Wiedziałam, że na imprezach więcej palę, dlatego początkowo ich unikałam. Robiłam to tak długo, aż byłam pewna, że gdy wypiję lampkę wina już nie będę chciała palić. Och, jak bardzo mi tego brakowało! Ale dałam radę. 8 lat później, a ja nadal nie palę.
  • nie zastąpiłam starych nawyków nowymi. Moim największym problemem było podjadanie wieczorami. Tu ciasteczko, tam czipsy... A bioderka nie oczy- nie zostają tego samego rozmiaru od urodzenia. Pozbyłam się wszelkich słodkich pokus z domu i zastąpiłam je zdrowszymi opcjami. Zaczęłam planować z wyprzedzeniem – jeśli wiedziałam, że będę później oglądała film lub czytała książkę, szykowałam sobie przekąski: kawałki marchewek, pokrojony melon lub ananas... Mogłam wtedy podjadać bez wyrzutów sumienia.
  • nie wiedziałam, jakie będą zyski z odniesionego sukcesu. Przykład? Wiedziałam, że po rzuceniu palenia będę miała zdrowszą cerę, lepszą kondycję, więcej zaoszczędzonych pieniędzy...
  • nie byłam przygotowana na gorsze dni. Każdy z nas ma kiedyś zły dzień, a będąc kobietą te zdarzają się nam regularnie... co najmniej raz w miesiącu. Pozwalałam sobie czasem na chwile przemyślanej słabości. Gdy wyłam z rozpaczy do księżyca, że brakuje mi czegoś słodkiego, wiedziałam, czego szukać, żeby nie czuć się później winną (wszak same owoce i warzywa to czasem za mało). Znalazłam nisko-tłuszczowe, naturalnie słodkie lody owocowe i to one pomagały mi przetrwać najgorsze chwile. Zdarzało się, że zjadałam całe opakowanie lodów (7 sztuk) w kilka godzin. Ale bez wyrzutów sumienia mogłam sobie na nie pozwolić.
  • nie odrobiłam zadania domowego. Nie przeszłam na dietę w ciemno. Spędziłam kilka dni czytając książkę ‘I quit sugar’, w sieci poszukałam zdrowych przepisów... Byłam świadoma wyrzeczeń, które będę musiała ponieść w niedalekiej przyszłości.
  • nie nagrodziłam się, gdy osiągnęłam sukces. Poczułam, że to naprawdę ważne, żeby się porządnie nagrodzić, gdy dotrę do wyznaczonego celu. Po powrocie do mojej wagi z liceum byłam z siebie naprawdę dumna, że tak wspaniale dałam sobie ze wszystkim radę. Kupiłam sobie wielki bukiet kwiatów i poszłam ze znajomymi do restauracji, aby świętować... Wszak jest co!

Czy mam rację nazywać moje dokonania sukcesami? Tak, mam. Każde wyzwanie, które przed sobą stawiamy i które pokonujemy to sukces. Patrząc na swoje życie wstecz śmiało mogę stwierdzić, że zbyt małą poświęciłam im uwagę. Sukces za sukcesem przeszły niezauważone... zapomniane po latach. Nie zrozumcie mnie źle – o tych największych pamiętam, ale te mniejsze odeszły w zapomnienie... Jaka szkoda! A czyż nie byłoby wspaniale w chwili słabości móc je wszystkie zobaczyć zarchiwizowane w jednym miejscu i pomyśleć ‘Jak ja dużo dokonałam! Ile słabości pokonałam! Ile sukcesów odniosłam!’ i czerpać z nich siłę i walkę do działania?

Motywujące cytaty. InteriorsPL.com

Od kilku dni w biblioteczce trzymam specjalny dziennik, w którym notuję wszystkie odniesione przeze mnie zwycięstwa: te malutkie i te ważne, ogromne. Każdego dnia pokonujemy bitwę za bitwą. Ktoś powiedział, że życie zaczyna się poza naszą strefą komfortu i wiecie co? Gnojek miał rację. Bo czyż można nazwać życiem istnienie bez jakichkolwiek emocji, starań, czy wysiłków? Życie jest jak tor wyścigowy. To zakręty nadają mu znaczenie.

Teraz, gdy wyciągnęłam wnioski z sukcesów, których już dokonałam, powinno być mi być łatwiej dokonać ich w tych bardziej sprecyzowanych dziedzinach mojego życia. Tak naprawdę to chyba nie ma się czego bać... przecież nie można bać się czegoś, czego jeszcze się nie zna? Zobaczymy, jak mi pójdzie tym razem. Podsumowując: zauważyłam, że aby osiągnąć sukces, potrzebujemy 10 kroków:


Krok pierwszy: nie wymagaj od siebie za dużo na raz

Krok drugi: szczegółowo określ, kiedy coś stanie się dla ciebie sukcesem.

Krok trzeci: doceń to, czego już dokonałeś i nagródź się za tą wygraną.

Krok czwarty: powiedz komuś o swoim celu. Powiedzenie tego na głos sprawi, że naprawdę w to uwierzysz (jeśli jeszcze nie wierzyłeś), ale zyskasz też doping i pomoc od najbliższych osób.

Krok piąty: upór, upór i jeszcze raz upór

Krok szósty: pozbądź się starych nawyków!

Krok siódmy: miej sprecyzowane benefity, które zyskasz, gdy osiągniesz sukces.

Krok ósmy: bądź przygotowany na gorsze dni.

Krok dziewiąty: odrób zadanie domowe. Dowiedz się więcej o swoim celu.

Krok dziesiąty: nagródź się, gdy już osiągniesz swój sukces!


Jakich sukcesów Wy dokonaliście dzisiaj/w tym tygodniu/ miesiącu? Czym jest dla Was sukces? Zapytałam Was o to Facebooku i tak mi odpowiedzieliście:

'Sukces to dla mnie wstać rano w dobrym humorze i cieszyć się z tego, co przyjdzie mi robić przez cały dzień. Sukces to wracać do domu z przekonaniem, że czeka w nim ktoś, komu naprawdę na Tobie zależy i kto bierze Cię w pakiecie ze wszystkimi Twoimi wadami. Sukces to mieć odwagę marzyć i sięgać po najwyższe cele, jak po swoje. To komfort w podejmowaniu decyzji – żeby mojego ‘Tak’ lub ‘Nie’ nigdy nie musiał generować stan konta.' - Monika Gabas

Dla mnie sukcesem w tym tygodniu jest uświadomienie sobie, co zrobić, żeby go dokonać! 


Najlepszy obiad na upalne dni: łosoś w przyprawie cajun

Znajoma próbowała wpoić mi niedawno do głowy, że Polki są uważane za jedne z piękniejszych w Europie, ponieważ na jednego pana przypadają trzy panie. ‘To walka o przetrwanie – panów zdobywają tylko najpiękniejsze, najzdolniejsze i najzgrabniejsze okazy’ - powiedziała. Czy to prawda? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że przykładamy dużą wagę do tego, co jemy. Tak zostaliśmy nauczeni i tak mamy we krwi. Śmieciowe żarcie pojawia się sporadycznie od czasu do czasu na naszych talerzach, ale od razu myślimy sobie, że jutro już musimy ugotować coś mega zdrowego. Czujemy się winni i próbujemy odpokutować w ten sposób nasze winy.

Ja ostatnio wpadłam ze skrajności w skrajność. Zawsze starałam się zdrowo odżywiać, ale nie wiadomo, czy to stres, brzydka pogoda, czy ogólne złe samopoczucie sprawiły, że jadłam śmiecia za śmieciem: ciasteczka, czipsy, lody, ciasta (batonów nie lubię)... Owoców i warzyw z kolei tyle co kot napłakał.  Waga stopniowo, acz stanowczo posuwała się w górę. Nic dziwnego, że brakowało mi energii: ciało nie miało jej z czego pobierać! Dobudzić się próbowałam każdego dnia kolejnymi kubkami kawy. Kiedyś piłam jedną na dzień... teraz czasem i na trzech się nie kończyło. 

Trwało to miesiąc, może dłużej. Oprzytomnienie przyszło wraz z wynikami badań mojej krwi: podejrzenie cukrzycy i niedoczynności tarczycy. Poczułam się, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Co ja ze sobą najlepszego zrobiłam? Tak się zaniedbać? Owszem, pana mam już upolowanego, ale co, gdy nagle zacznie spoglądać na inne, nowsze modele? 

Zrobiłam porządki w swojej głowie oraz szafce ze słodyczami. Jak na odwyku zrobiłam rachunek sumienia i wyrzuciłam wszystko, co niezdrowe – w ten sposób nie będzie kusić. Wolę ten sposób, niż chowanie słodyczy po kątach. Wypróbowaliśmy już tą metodę z mężem i okazała się niewypałem. Denis miał pochować wszystkie ciastka, które sobie kupił, bo ja mam tak, że jak nie ma, to nie muszę jeść. Jem, jak jest. Tak więc schował wszystko i dumnie mi oznajmił, że nigdy ich nie znajdę. 

Kilka dni później weszłam do sypialni gościnnej wymienić torebkę (trzymam je tam w szufladach komody), gdy moim oczom ukazało się kilka opakowań moich ulubionych herbatników. No bo on myślał, że ja tam nigdy nie zaglądam! Oczywiście wrócił z pracy do domu i zastał mnie pałaszującą ciastka maczane w herbacie. Są, to jem. Taką mam ‘silną’ wolę!

 

Wiadro zimnej wody zostało wylane na moją głowę w najlepszym z możliwych momentów. Teraz jest najłatwiej zrzucić wagę i zacząć się zdrowiej odżywiać. Warzywa staniały, jest ciepło, nie chce się tyle jeść... Ja chociażby dlatego lubię lato. Moje (dobre) nawyki żywieniowe wróciły do normy, a ja mam więcej energii i mniej w pasie.

 

Proste danie na lato: łosoś na ostro

Moim ulubionym obiadem jest teraz łosoś zapiekany w przyprawie cajun. To taka moja własna odmiana tradycyjnego ‘fish&chips’ (ryba z frytkami), z którego słynie Irlandia. Jest to bardzo proste i mega szybkie do wykonania danie. Łososia sypiemy przyprawą cajun, zawijamy w folię aluminiową i pieczemy w piekarniku 20 minut. W tym czasie przyrządzamy sałatkę z sałaty, pomidora, cebuli i papryki, delikatnie polewając całość naturalnym jogurtem. Uwielbiam to połączenie: pikantność łososia i delikatność sałatki z jogurtem. Nauczyłam się tego tricku od moich znajomych z Pakistanu i Indii. Pycha w gębie – pozwolę sobie stwierdzić.


Ponowne badania krwi wykazały, że nic mi nie jest: jestem zdrowa, jak ryba. Potrzebny mi był jednak ten dzwonek alarmowy – oprzytomniałam. Nie chcę za kilka lat spoglądnąć wstecz i pomyśleć sobie, że najprzyjemniejsze momenty mojego życia wiązały się z tanimi herbatnikami, czy czipsami serowo-cebulowymi i nieświeżym oddechem. Chcę spojrzeć wstecz i zobaczyć zdrowo wyglądającą, seksowną trzydziestoparolatkę, która czerpie z życia to, co najlepsze i co najważniejsze – ma do tego mnóstwo energii. A jak Wy chcielibyście pamiętać siebie? 


Moje największe wpadki językowe

Wszystko zaczęło się od dnia Świętego Patryka i mojego pierwszego posta o Irlandii... Zaczęłam Wam opowiadać o tym kraju, w którym mieszkam już tyle lat i okazuje się, że nagadać się nie mogę! W głowie siedzą dziesiątki opowieści, historii i wpadek. Najśmieszniejsze są oczywiście te językowe, a tych, co tu dużo mówić, nazbierało się przez lata (nawet pomimo zdawania matury z angielskiego i dostania się na zaawansowany angielski na studiach)...

Prawda jest taka, że to, czego uczą w szkole, nie zawsze sprawdza się w prawdziwym życiu. Ale nie wstydzę się tych pomyłek. Podchodzę do nich z przymrużeniem oka. Wszak nikt nie jest Alfą i Omegą. Skłamałabym jednak, gdybym nie przyznała się, że czasem byłam nimi tak zażenowana, że chciałam, aby pochłonęła mnie ziemia... No bo posłuchajcie...


  • Na jednej z pierwszych randek z moim obecnym już mężem udaliśmy się do restauracji. Stoliki były malutkie i strasznie blisko siebie. Bez żadnego trudu można było podsłuchać rozmowę osób siedzących obok. W pewnym momencie coś mi wpadło do oka. Ja zestresowana randką (i wizją rozmazanego tuszu wokół oczu) powiedziałam do Denisa: ‘Chyba coś mi wpadło do dupy’. Biedak prawie się zakrztusił stekiem, a panu siedzącemu obok na te słowa aż wypadł widelec z ręki. Denis natychmiastowo zareagował mówiąc ‘Chyba masz na myśli oko’. ‘No, a co powiedziałam?!?’ – oburzyłam się na to. 
  • Mój pierwszy dzień pracy w Irlandii. Musiałam podpisać jakieś papiery. Łamanym angielskim poprosiłam o długopis, na co szefowa „Tutaj żaden Ben nie pracuje”
  • Kilka lat temu, gdy żył jeszcze Denisa dziadek, mieliśmy zwyczaj przywożenia go do miasta w każdy piątek. Teściowa gotowała obiad, a my wszyscy siadaliśmy wokół stołu i rozmawialiśmy, podczas gdy dziadek przysypiał na krześle. Pewnego razu graliśmy z D. w grę na Nintendo DS. Trzeba było odgadnąć trzy słowa, które były wypowiadane w tym samym czasie przez trzy różne głosy. Odgadnęliśmy już dwa, ale trzeciego ani rusz! Gdy nagle... olśnienie! Rozradowana, że w końcu mi się udało (i to przed D.) wykrzyknęłam ‘Genitalia!!!’, na które to słowo dziadek aż podskoczył. Przejęzyczyłam się. Miałam powiedzieć ‘materiał’...

A skoro już jesteśmy przy dziadku, miałam z nim jeszcze jedną przygodę, choć już nie językową. Gdy odwoziliśmy go do domu po piątkowym obiedzie, mieliśmy zwyczaj wypakowywania jego zakupów, zamiatania podłogi i spryskania sprayem chłodzącym jego obolałe kolano. Tylko raz poprosił mnie, żebym go popsikała. Byłam tak zaaferowana tym, że to mnie poprosił tym razem, że nieuważnie popsikałam jego... genitalia. Jeszcze nigdy nie słyszeliśmy z mężem tego cichego jak mysz pod miotłą dziadka krzyczącego tak głośno. Śmialiśmy się całą drogę do domu, a ja... no cóż... już nigdy nie byłam poproszona o spryskanie dziadkowego kolana...

  • Boże Narodzenie. Zostałam zaproszona na pierwsze święta u rodziców mojego jeszcze wtedy chłopaka, a obecnego już męża. Poszłam do kuchni przywitać się z teściową, a moim oczom ukazał się wielki, wypatroszony indyk. Teściowa pyta „Czy wiesz, co to jest za ptak?’, na co, ja niezbyt błyskotliwie: „Goły ptak”. Osiem lat później, a po dziś dzień indyk jest u nas nazywany gołym ptakiem.
  • Mam też w zanadrzu mnóstwo drobnych przejęzyczeń moich znajomych:

- zamiast powiedzieć ‘podwiozę cię samochodem’, kolega powiedział ‘podniosę Cię’;
- zamiast powiedzieć ‘żartujesz sobie ze mnie?’, koleżanka zapytała ‘sikasz na mnie?’;
- zamiast ‘zabierz to ode mnie’, znajoma powiedziała do zupełnie nieznanego chłopaka w pracy ‘ weź mnie teraz’.


Ale pomyłką wszechczasów jest historia mojego kolegi z Litwy!

W Irlandii podczas mszy i pokazania sobie znaku pokoju każdy potrząsa ręką osób stojących obok mówiąc ‘God be with you’, czyli ‘Bóg z Tobą’. Znajomy przez lata potrząsał ręką ludzi w kościele myśląc, że musi mówić ‘Glad to meet you’, czyli ‘miło Cię poznać’. Wyraz zdziwienia na twarzy nieznanych Irlandczyków: bezcenny!

Wnioski?

Wpadki zdarzają się nawet najlepszym. Nie ma co się załamywać, a już tym bardziej poddawać i zaniechać całkowitego mówienia w innym języku. Mam kilku takich znajomych: z obawy przed popełnieniem gafy prawie w ogóle się nie odzywają. A ja zawsze się ich pytam ‘ Ale co się stanie, jak popełnisz gafę?’. Bo o to w tym chodzi: uczyć się na własnych błędach, poprawiać się i robić lepszym przez całe życie. Nie żyć w stagnacji. Czy chcielibyście być dokładnie tacy sami, jakim byliście kilka lub kilkanaście lat temu? Spoglądacie na siebie wstecz i myślicie „Ale źle to zrobiłem/ powiedziałem/wyglądałem/itp.’ Skąd o tym wiem? Bo ja myślę tak samo! I nie ma w tym nic złego. Poprawianie się dodaje nam odwagi, siły do działania i kreatywności. 


A teraz nie każcie mi już dłużej czekać. Umieram z ciekawości przed Waszymi wpadkami. Mieliście jakieś?


Cztery krótkie słowa, które zachwiały fundamentami mojego świata

Przedwczoraj, w sobotę 26 kwietnia usłyszałam cztery słowa, które zachwiały fundamentami mojego poukładanego świata. Cztery słowa, na myśl których dostaję zimnych dreszczy na plecach. Kilka krótkich słów, których nikt nie chce usłyszeć, a które tak bardzo bolą.

Trzy dni, cztery słowa, a ja nadal nie mogę jeść lub spać.

-‘Nie możecie mieć dzieci’ – bo tak brzmiały ciche i wolno wypowiedziane słowa naszego lekarza.

Pamiętam szok i niedowierzanie, które wypisało się na twarzy mojego męża. Pamiętam też, że tak bardzo podskoczyło mi ciśnienie, że zaczęły mnie palić policzki i uszy. Słowa ugrzęzły w gardle. Pamiętam trzęsące się dłonie DP, gdy odbierał papiery od lekarza z wynikami naszych badań. Pamiętam, gdy wracaliśmy przytuleni razem do samochodu i ciszę, która zaległa w aucie aż do powrotu do domu. Oboje byliśmy pogrążeni we własnych myślach, nieskorzy do rozmowy.

Pamiętam łzy, które popłynęły po naszych policzkach, gdy zaczęliśmy w końcu rozmawiać. Przytuleni trwaliśmy tak minuty, a może godziny... Nie wiem. Z siebie nawzajem czerpaliśmy siłę, aby przeżyć kolejny dzień. Burza z piorunami. Nawet niebo było załamane. Ptaki przestały śpiewać.

Co zrobić, gdy nasze marzenia i plany zostają zbite na tysiąc drobnych kawałków, jak piękny kryształ? Jak posprzątac ten bałagan, aby nie zostało po nim żadnych śladów? Żaden ból?

Na razie najlepszym sposobem jest niemyślenie. Nie zastanawianie się, co dalej. Nie snucie marzeń. Na razie najlepszym rozwiązaniem na przeżycie tego wszystkiego jest oddychanie i wiara, że wszystko jeszcze dobrze się ułoży. Bo przecież tylko dlatego, że coś nam teraz nie wychodzi, nie znaczy, że nigdy się nie zdarzy, prawda?

Zapisaliśmy się na drugą turę badań. Może to błąd? Pomyłka? Może da się to jakoś naprawić? Niebieska sypialnia gościnna nadal jeszcze zostanie tylko niebieską sypialnią gościnną... Pustą i niezamieszkaną.


Długo myślałam, czy dobrze robię umieszczając ten post. Przeważyła jednak we mnie myśl, że zawsze jestem i byłam z Wami szczera. Ten jakże delikatny czas w naszym życiu tym bardziej zasługuje na chwilę prawdy. Nawet, kiedy pisanie o nim robi kolejną dziurę w moim podziurawionym już sercu. 


Post, w którym zdradzam, jak mi idzie spełnianie noworocznych postanowień

Ćwiartka roku już prawie za nami i aż trudno uwierzyć, że niedługo nadejdzie maj! Moje postanowienia noworoczne nabrały tępa w styczniu i lutym, aby przybrać wartość spadkową od drugiej połowy marca. Wiele pozycji z mojej listy planów i marzeń na bieżący rok ciągle jest do zrobienia, choć z dumą mogę stwierdzić, że jest ich mniej, niż było w styczniu.

Jedno jest pewne – nie poddam się bez walki. Wykonam ich tak dużo, jak tylko będę mogła.

Wiecie, co jest najfajniejsze w tym wszystkim? Że Wszechświat chce mi pomóc w ich zrealizowaniu! Jedno z moich marzeń spełniło się dzięki mojej mamie. Podczas mojej ostatniej wizyty w Polsce, zrobiła mi niespodziankę i porwała mnie na naukę jazdy konno! Bałam się niesamowicie, zwłaszcza, gdy Jak, czyli koń, z którym trenowałam, zaczął trochę wariować po 5 minutach stępu, ale i tak było to niezapomnianym przeżyciem! O kłusowaniu z kolei pamiętałam jeszcze po tygodniu, dzięki zakwasom na udach, ale... zasmakowałam w tym i chcę więcej!

W realizacji mojego drugiego marzenia, czyli napisania książki, Wszechświat również chce mi pomóc. Tutaj jest tylko jedno małe ‘ale’...

W kwietniu napisałam do niej zaledwie dwa zdania. Optymistycznie na to patrząc, powinnam być z siebie zadowolona, że w ogóle coś napisałam. Pesymistycznie... że żółw wolniej by ją pisał. Realistycznie, że piszę wolno, bo się boję. Boję się, że poniosę klęskę. Że jej nie polubicie... Że jej nie skończę... Mam tyle obaw, że aż strach się bać! W nadchodzącym miesiącu chcę stawić czoła moim troskom. Przestać tyle myśleć i po prostu wziąć się do pracy: wyłączyć Internet na kilka dni, usiąść i zacząć pisać. Zauważyłam, że zwykłe wyłączenie modemu od prądu działa na mnie najbardziej motywująco.

Staram się myśleć o tym wszystkim w ten sposób: jeśli nie spróbuję, nie będę wiedziała, jak się to wszystko skończy. Nie chcę żyć ze świadomością, że nawet nie podjęłam walki. Bo to jest walka: z samą sobą, moimi słabościami i niepewnością. Kto wygra? Ja-silna, czy Ja-słaba?

W sprawach domowych też na razie ucichło. Zrobiło się cieplej na dworze i żal siedzieć w zamkniętych czterech ścianach: wyciągnęłam rower i ciągle męczę męża, żeby gdzieś ze mną pojechał. Działam też w ogrodzie: w tym roku chcę się skoncentrować tylko na trawniku z przodu domu. Muszę zrobić sobie nowy plan działania lub znaleźć jakieś wyjście z sytuacji: być może spędzanie jednego dnia tygodniowo na realizację kolejnych planów z mojej listy rzeczy do zrobienia w domu?

Podsumowując: jest dobrze, ale mogłoby być trochę lepiej. Jestem ciekawa, jak Wam idzie wykonywanie noworocznych postanowień? Nadal przy nich trwacie, czy już dawno o nich zapomnieliście?

Uważam, że najważniejsze, to nie zrażać się tymczasowym niepowodzeniem. Mogłabym wszystko rzucić i oddać się lenistwu, tylko dlatego, że od miesiąca nie idzie mi najlepiej, ale to nie ma najmniejszego sensu. Wyrzuty sumienia nie dałyby mi spać po nocach :) Wam pewnie również :)