podróż

Paryż moimi oczami

Byłam w Paryżu. Jednym z najsłynniejszych miast świata. Czy mi się podobało? Owszem? Czy chciałabym tam wrócić? Hell, yeah! To jest jedno z tych miejsc, o których każdy ma własne zdanie. Jedni są zachwyceni, inni narzekają. Jednak trzeba było pojechać i wyrobić sobie własne. Oczywiście, były momenty, kiedy coś mi się nie podobało lub mnie zaskoczyło, ale pokażcie mi miejsca idealne.

Pisałam już w ostatnim poście, co najbardziej spodobało mi się w stolicy Francji: architektura. Nie wspomniałam jednak o tym, jak łatwy Paryżanie mają dostęp do kultury i sztuki! W każdą pierwszą niedzielę miesiąca wstęp do zdaje się wszystkich muzeum (w tym Luwru) jest darmowy. Nic, tylko korzystać! Nam niestety nie udało się z tego skorzystać, obiecałam sobie jednak, że jeszcze tam wrócę. Wszak z Luwrem jeszcze nie skończyłam, nie mówiąc już nawet o innych muzeach, których nie zobaczyliśmy ograniczeni czterodniowym pobytem.

Wiecie, co jeszcze jest fajne w Paryżu? Zieleń. Ile tak wielkich miast może się pochwalić tak ogromną ilością drzew i kwiatów rosnących na ulicach? Ile tyloma parkami, skwerami, czy mnóstwem roślin na balkonach? W Paryżu roślinność jest wszędzie. Niby nie rzuca się w oczy, ale jednak ciągle gdzieś jest i to jest fajne. 

Bardzo nieprzyjemnie nastomiast zaskoczyło mnie metro. Brudne, zapleśniałe podziemne korytarze, okropne połączenia komunikacyjne i stacje, na których nie zawsze można kupić bilet! Tylko z tych przyczyn pierwszego dnia nawaliliśmy i nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkich zaplanowanych przeze mnie atrakcji. Błądząc w tą i we wtą straciliśmy mnóstwo czasu i energii. Zmęczeni wcześniejszym lotem do Paryża, a także zrezygnowani i zawiedzeni niepowodzeniem udaliśmy się na spoczynek.

Śmiechy, niedowierzanie i szok towarzyszyły nam cały kolejny dzień. Tym razem zaplanowałam dla nas wizytę w Disneylandzie. Jeśli myślicie, że to atrakcje tylko dla dzieci, jesteście w błędzie. Szalone roller-coastery, domy strachów, kolejki, karuzele, restauracje, sklepy... a wszystko to w cukrowo-bajkowej wersji Disney. Czas oczekiwania w kolejce do atrakcji czasem był porażający (nawet do 90 minut!), ale za sprawą biletów Fast Pass, które umawiały nas na daną godzinę czas oczekiwania skracał się do pół godziny. Niemniej świetnie spędziliśmy czas, choć żeby wszystko zobaczyć potrzeba co najmniej kilku dni. Ziemie należące do paryskiego Disneylandu obejmują powierzchnię 19 km kwadratowych! A gdy pomyślicie sobie, że już wszystko widzieliście, park zaskoczy Was raz jeszcze. Tym razem ogromną paradą rodem z Rio de Janerio ze wszystkimi postaciami ze znanych bajek Disney’a okraszonych mega pozytywną muzyką. Było tak wesoło, tak kolorowo i tak szalenie, że miałam łzy w oczach. Serio! Mój mąż się ze mnie śmiał, a ja... No cóż. Wzruszyłam się :D W nagrodę (a może za karę?) dostałam tak wielką watę cukrową, że nie mogłam jej dojeść! Błogość. Czułam tylko błogość. Czy tak wygląda raj?

Nie mam wielu zdjęć z tego dnia... zajęta byłam ciągłym wykrzykiwaniem „ojej!”, jedzeniem słodkości i spędzaniem czasu najpierw w kolejkach, a później na karuzelach, w domach strachów.... Jeśli kiedykolwiek będziecie w Paryżu, musicie zobaczyć Disneyland na własne oczy! My kupiliśmy bilety na jednen dzień na dwa parki i z darmowym autobusem jadącym do i z parku. Jedyne, za co będziecie musieli zapłacić w środku, to jedzenie i zakupy, jeśli będziecie takowe chcieli zrobić. Reszta jest wliczona w cenę biletu. Jako ciekawostkę Wam napiszę, że w parku przeważali wbrew pozorom... dorośli!

Trzeciego dnia w Paryżu zobaczyliśmy praktycznie wszystkie najważniejsze zabytki i miejsca za sprawą sprytnego Hip Hop busu. Płaci się za bilet za cały dzień i można z niego wysiadać i wsiadać z powrotem ile dusza zapragnie. Dojedzie się w ciekawe miejsce: wysiadka. Zobaczy – wsiadka i jazda w kolejne. Busy krążą co 15 minut, więc są bardzo dogodne. Świetna sprawa, gdy ma się tylko kilka dni w mieście i gdy chce się je wykorzystać na maksa! Zaletą busów jest otwarte piętro, z którego można wszystko dokładnie zobaczyć oraz radio w kilku różnych językach, którego słucha się przez podłączone słuchawki, a które opowiada o zbliżających się zabytkach i muzeach. W przerwach lecą francuskie piosenki. Moją ulubioną była ‘Summer in Paris’.

Pod Moulin Rouge wysiedliśmy głodni. Niestety z tamtejszej restauracji nie skorzystaliśmy, bo płacenie 180 euro za kolację za osobę było dla nas stanowczo zbyt dużą kwotą. Owszem, może i warto zobaczyć, zasmakować i posłuchać, o co tyle szumu, ale wiecie co? Mona Lisa jest sławniejsza od Moulin Rouge, a nie życzy sobie tyle za obcowanie z nią! Objad zjedliśmy w pobliskiej restauracji. Były steki, był kurczak z grilla, kawa, lody i moje ulubione creme brulee. Wszyscy wyszliśmy zadowoleni i z pełnymi brzuchami. Stamtąd przespacerowaliśmy się do magicznej dzielnicy Montmartre. Pozytywnie zakręceni ludzie, piękne widoki i wspaniała, klimatyczna okolica. Jakże się cieszę, że posłuchałam Waszych rad i wybrałam się tam z moimi znajomymi. Żałuję tylko, że było już tak późno i dłużej nie błądziliśmy po tych pięknych uliczkach. 

francja_podroze_142.jpg

8 rzeczy, których NIE robimy w samolocie

Od lat przynajmniej kilka razy w roku latam samolotami. Wizyty rodziny w Polsce, urlopy za granicą, szkolenia... Miałam loty lepsze i gorsze. Turbulencje, opóźnienia, chamstwo współpasażerów, zmęczone stewardessy. Mam wrażenie, że już wszystko widziałam. Latanie (przynajmniej dla mnie) jest stresującym przeżyciem, a o ileż przyjemniej byłoby siedzieć w samolocie, gdyby moi współpasażerowie znali kilka podstawowych zasad savoir vivru. Moglibyśmy uniknąć tylu nieprzyjemnych sytuacji a i lot wtedy nie byłby taki straszny.

czego_nie_robimy_w_samolocie141.jpg

 

  1. Nie wchodzimy na pokład narąbani jak beka. Po pierwsze osobom siedzącym obok bardzo nieprzyjemnie jest siedzieć w alkoholowych oparach nieświeżego oddechu. Po drugie, kiedyś mój lot był opóźniony prawie pół godziny z powodu awanturujących się pijaków! Zaczęło się niewinnie od wołania stewardess z pytaniem, czy się rozbijemy. Skończyło na krzyczeniu na załogę. Musiała być wezwana straż lotniska, a awanturnicy wyprowadzeni z samolotu. Wtedy nikomu nie było do śmiechu.
  2. Wyłączamy dźwięki w grach i filmach. Inni mogą chcieć spać!
  3. Nie puszczamy bąków. Serio mówię. Siedziałam wczoraj obok takiego. W powietrzu unosił się namacalny zielony dymek... Pan powinien dostać się do księgi rekordów Guinessa, bo pierdział z prędkością jednego bąka na dwie minuty! A do toalet jest przecież tylko kilka kroków...
  4. Cierpliwość ponad wszystko. Stewardessa też człowiek i też może mieć gorszy dzień.
  5. Nie krzyczymy i nie mówimy podniesionym głosem. Nie zapominajmy, że wokół nas siedzą ludzie, którym może to przeszkadzać. Albo dzieci, które chcą spać. A skoro już jesteśmy przy dzieciach...
  6. Nie narzekamy na płaczące dzieci. A jeśli nam to tak bardzo przeszkadza, zaopatrujemy się w słuchawki z uspokajającą muzyką. Wszak dzieci nie rozumieją, co się dzieje, są przestraszone lub zwyczajnie zmęczone.
  7. Nie przepychamy się do wyjścia. Najpierw wychodzą osoby z pierwszych i ostatnich rzędów. Nie widzę sensu w takim przepychaniu się do wyjścia tym bardziej, że i tak wszyscy muszą czekać w kolejce do odprawy paszportowej, a później po bagaż.
  8. Podczas kasłania zakrywamy usta. To samo podczas kichania lub ziewania. Takie to oczywiste, a jednak nie do wszystkich dociera.

Jedyne, co mi się podoba w lotach do i z Polski, to oklaski po wylądowaniu. Zdaje się, że jesteśmy jedynym narodem, który tak robi!

Czy o czymś zapomniałam? Z jakimi doświadczeniami Wy się spotkaliście? Jakie są Wasze przemyślenia odnośnie latania? 


Moja przygoda w Londynie, cz.2

Dzisiejszy post był gotowy na wczoraj, jednak nieprzewidziane wydarzenia sprawiły, że niestety nie mogłam go umieścić o czasie. Ci, którzy polubili mnie na Facebook wiedzą, że przez huragan, który nawiedził moją część Irlandii zostałam najpierw odcięta od mojego domu bez możliwości powrotu, a później, gdy udało mi się w końcu do niego trafić, zostaliśmy pozbawieni prądu. Najważniejsze jednak, że nikomu nic się nie stało, a post nie zając - nie ucieknie :) Resztę postów, które dla Was przygotowałam, zostanie po prostu przesunięta w czasie na jutro i sobotę (to nowość, bo rzadko piszę w soboty!) 

Mam ogromną słabosć do londyńskich drzwi. Zawsze pomalowane na różne kolory i zadbane... czego w nich nie lubić?

Mam ogromną słabosć do londyńskich drzwi. Zawsze pomalowane na różne kolory i zadbane... czego w nich nie lubić?


Niedawno mogliście przeczytać pierwszą część moich opowieści z Londynu. Nadeszła pora na część drugą, tym razem bardziej osobistą. 

Sam pobyt w tym mieście okazał się być dla mnie ogromnym wyzwaniem. Z lotniska bez problemu wsiadłam w pociąg do stolicy. Schody zaczęły się dopiero w momencie, gdy chciałam dostać się do hotelu, ponieważ linia metra, którym miałam dojechać pod same jego drzwi właśnie strajkowała. Miasto oszalało! Autobusy zapakowane pod sam dach, taksówki pozajmowane (wiem, bo pół godziny starałam się jedną złapać!), chaos i ogólne zamieszanie.

Co zrobiłam?

Udałam się do najbliższego McDonalds po chicken burgera. Wszak głodna nie będę chodzić po mieście i szukać hotelu!

Najedzona ze spokojem podeszłam do najbliższej mapy ulicznej (całe szczęście są na co drugiej krzyżówce), obadałam teren i stwierdziłam, że do hotelu wcale nie jest tak daleko! Ot, niecałe 20 minut spacerkiem.

Piękna fasada mojego hotelu - The Russell Hotel. 

Piękna fasada mojego hotelu - The Russell Hotel. 

Kolejne wyzwanie pojawiło się, gdy zachciało mi się jeść na mieście. Nie wiem, jak Wy, ale ja jeszcze nigdy nie jadłam sama w restauracji!

Zawsze jednak zadawałam sobie pytanie, czy byłabym tym onieśmielona. Postanowiłam przekonać się tego na własnej skórze. Mój wybór padł na Karpo. Przywitał mnie przemiły kelner i wcale nie wyglądał na zdziwionego, gdy poprosiłam o stolik dla jednej osoby. Zamówiłam lampkę wina – wszak nic tak nie rozładowuje napięcia, jak kilka kropel pysznego, białego wina. Do łososia w porach jak znalazł! Tak bardzo się po nim zrelaksowałam, że odważyłam się później nawet na latte i deser! Teraz mogę napisać dumnie wypinając pierś, że nie ma nic strasznego w pojawieniu się w restauracji w pojedynkę... zwłaszcza, jeśli ma się wi-fi w telefonie ;) 

Gotowa na podbój Londynu. Uwaga, nadchodzę! Ratujta się, kto może :)

Gotowa na podbój Londynu. Uwaga, nadchodzę! Ratujta się, kto może :)

Mój ostatni dzień w Londynie okraszony był dawką kultury. Udało mi się zwiedzić między innymi część British Museum i British Library. Zdradzę Wam, że bardzo lubię muzea, a British Museum było jednym z najokazalszych, jakie do tej pory widziałam. Jeśli będziecie kiedyś w stolicy koniecznie musicie je odwiedzić i przekonać się na własne oczy, jak pięknie jest w środku. Wstęp darmowy. Podejrzewam jednak, że potrzeba miesiąca, żeby wszystko w nim spokojnie zobaczyć! Kilka godzin to stanowczo za mało.

Oszałamiające serce British Museum

Oszałamiające serce British Museum

Do British Library wcale nie udałam się po to, żeby poczytać książki. Zaciekawiła mnie wystawa „Londyn w czasach wiktoriańskich”. Trochę mnie zawiodła, ponieważ wiele do oglądania nie było, a za 9 funtów naprawdę oczekiwałam więcej. Ale może po prostu poprzeczka się podniosła po muzeum? Niemniej jednak od zawsze fascynują mnie tamte czasy, ubrania i zwyczaje, dlatego przyjemnie spędziłam czas. Wystawę polecam tylko takim fanatykom, jak ja. Inni zanudzą się na śmierć ;)

I jeszcze na zakończenie mała ciekawostka o mnie - po obejrzeniu wystawy uważam, że nie ma seksowniejszego ubioru dla mężczyzny od tego 'ala Marc Darcy. Zgodzicie się ze mną?


Moja przygoda w Londynie cz.1

Deszcz, wiatr, strajki i pomieszane adresy nie przeszkodziły mi przeżyć kolejnej wspaniałej przygody w Londynie. Zaczyna się to robić moim zwyczajem, że w pierwszych miesiącach roku lecę za granicę w szalonym pędzie za wiedzą. Rok temu spotkanie z Abigail Ahern, w tym roku kurs u pionierki stylizacji wnętrz Melindy Ashton Turner. I choć przez chwilę myślałam, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, nie poddałam się i z uśmiechem na twarzy podjęłam wyzwania, które rzucał mi los. Wszak do optymistów świat należy!

Gdy bukowałam bilet na kurs, moją uwagę zwróciły dwa adresy, które na przemian pojawiały się w ich mailach do mnie, na stronie internetowej i na wydrukowanym bilecie potwierdzającym rezerwację. Który jest właściwy? Oczywiście ten podany na bilecie, prawda? No właśnie, ja również tak myślałam... Okazało się, że nic bardziej mylnego.

W drodze na kurs... pod złym adresem.

W drodze na kurs... pod złym adresem.

Gdy o ustalonej godzinie stawiłam się w recepcji King’s Place na York Way, recepcjonistka popatrzyła na mnie, jakbym była z kosmosu, a w mojej głowie zaczęły bić dzwoneczki alarmowe. Trzy razy sprawdzała bilet, powtarzając, że adres i data się zgadzają... ale u nich takiego kursu nie ma! Kilka telefonów później sprawa została wyjaśniona. Kurs jest, owszem, ale kilka stacji metra dalej, a ja już jestem spóźniona. Taxi!

Dotarłam spóźniona tylko 10 minut. Nie byłam jedyna. Kilka minut po mnie pojawiła się kolejna spóźnialska... Pół godziny później jeszcze jedna... I to tak naprawdę jest jedyna zła rzecz, jaką mogę powiedzieć o szkoleniu, ponieważ sam kurs był ‘mind blowing’. Ilość rzeczy, których się nauczyłam w ciągu tego jednego dnia o stylizacji wnętrz i martwej natury przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Owszem, niektóre tricki już znałam, ale wspaniale było poznać tajemnice osoby, która siedzi w biznesie już ponad 20 lat i która pracowała z największymi magazynami i sklepami w Anglii, Szwecji i Australii.

Dzień był podzielony na trzy części: teoria, lunch i w końcu praktyka ze specjalnie zatrudnionym do tego celu fotografem, w jednym z najsłynniejszych studiów fotograficznych Londynu - Holborn Studio. Do tej pory sądziłam, że mam jakieś pojęcie o fotografii... owszem, mam, ale spoglądam teraz wstecz na moje zdjęcia i widzę tyle małych, zupełnie niepotrzebnych błędów! Nowym okiem widzę też stylizacje, które do tej pory tworzyłam... ale to jest temat na oddzielny post.

Fotograf w akcji

Fotograf w akcji

Pod koniec dnia każdy z uczestników otrzymał torbę z małymi podarunkami od Melindy i jej asystentek. Taki mały gest, ale wywołał burzę ochów i achów.

Stylizacje sfotografowane na szkoleniu mamy otrzymać za kilka dni. Obiecuję się nimi pochwalić, na razie mogę Wam pokazać tylko zdjęcia z mojego aparatu.  Zdradzę, że każda stylizacja była przestawiana i poprawiana ze sto razy, aby uzyskać zamierzony, omówiony wcześniej z fotografem efekt. Photoshop? Jaki photoshop? Dobrze zrobione zdjęcie nie potrzebuje obróbek! 

 

Jeśli stwierdzicie kiedyś, że stylizacja wnętrz jest dla Was lub będziecie chcieli nauczyć się tego i owego o pracy w zawodzie i/lub fotografii, gorąco polecam Wam ten kurs, bo naprawdę warto. Ja naprawdę wyniosłam z niego wiele przydatnych rzeczy i pomimo zamieszania z adresem była to niezapomniana przygoda. Zainteresowanym podpowiem, że przyszłe kursy znajdziecie TUTAJ

 

Zapraszam jutro na drugą część moich przygód w Londynie... tym razem bardziej osobistych!

 


Jak się spakowałam... żeby nie mieć ciężkiej walizki

Czas się zacząć pakować na wylot do Londynu. Lecę tylko na dwie noce, więc biorę ze sobą tylko bagaż podręczny, czyli mojego niezastąpionego, pakownego i wodoodpornego Calvina Kleina. Ma mnóstwo przegródek i specjalny, wbudowany pokrowiec na tableta lub laptopa.

pakowanie141.jpg

Torba jest pojemna, ale mimo wszystko nie mam zamiaru brać ze sobą wszystkiego, co mi się nawinie. Kręgosłup mam jeden, a poza tym wcale nie jest tak przyjemnie biegać po Londynie z obładowaną torbą. Zwłaszcza w tłumach ludzi, gdy wyskakuje się z jednego metra i pędzi do drugiego. Nauczyłam się tego rok temu podczas mojej ostatniej wizyty w Anglii, gdy jechałam na spotkanie z najpopularniejszą angielską designerką Abigail Ahern. Miałam ze sobą małą walizeczkę na kółkach i... nigdy więcej!


Mam specjalny sposób na pakowanie tylko niezbędnych rzeczy:

- Paszport i bilety

- Zamiast laptopa – tablet. Jest lżejszy i mogę na nim pracować, jak na laptopie.

- Telefon – niezbędny i z aparatem, gdy zajdzie potrzeba robić zdjęcia.

- Jedna ładowarka do telefonu i tabletu.

- Notatnik i długopis – niezbędne na kurs.

- Żel pod prysznic – nie biorę. Będzie w hotelowym pokoju.

- Mini szampon i odżywka do włosów (nie lubię tych hotelowych).

- Mini pasta i szczoteczka do zębów.


Moje kosmetyki:

- Puder Bare Minerals, z którym nigdy się nie rozstaję.

- Korektor pod oczy Clinicque, z którym również nigdy się nie rozstaję.

- Brązer do twarzy.

- 3 w 1, czyli zestaw kosmetyków Kim Kardashian: cienie do oczu, róż i rozświetlacz.

- próbka mojego perfumu DKNY.

- Kredka do brwi i maskara.

- Pędzle do makijażu.


Ubrania:

Tutaj trzeba było dobrze przemyśleć sprawę. Kozaki i spodnie te same na całą podróż, plus para bielizny na zmianę, świeża koszulka na kurs i koszulka nocna do spania.

pakowanie14a.jpg

 

Torba nie jest bardzo ciężka, powiedziałabym, że jest w sam raz. Nie jest przepakowana, dzięki czemu łatwiej się ją niesie. Tylko dlaczego zawsze, gdy się spakuję, w mojej głowie pojawia się ta okropna myśl, że czegoś zapomniałam... I to za każdym razem, gdy gdzieś lecę??? 

Wprawdzie ja będę jutro pochłonięta chłonięciem wiedzy, ale przygotowałam dla Was post, w którym pokażę Wam najgorszy zakamarek mojego domu... a musicie wiedzieć, że jest ich kilka! Opowiem Wam, jaki mam plan jego odnowienia oraz pozwolę Wam o czymś zadecydować... Na razie nic więcej Wam nie zdradzę. Sami o wszystkim będziecie mogli przeczytać już jutro o 6 rano :) 


Z ostatniej chwili - właśnie sprawdzałam prognozę pogody w Londynie. Leje. Idę spakować jeszcze parasol... wrrrr...